Wchodzę do pokoju nauczycielskiego i słyszę: „Twoja klasa to jakiś dramat. Nic na nich nie działa. Przekrzykują się jeden przez drugiego”, drugi dodaje: „Martyna chowa się pod ławkę, Ania wiecznie ma coś do powiedzenia, a Darek nie odpowiada wcale. Ja ci Iza naprawdę współczuję”. Biorę głęboki oddech i odpowiadam, że wiem i ich rozumiem. Nie jest łatwo. Dzieci z dysfunkcjami jest wiele, w klasie są też problemy społeczno-emocjonalne i dzieci z Ukrainy, które również trzeba otoczyć opieką. Tłumaczę, że obserwuję uczniów, działam z Zosią (pedagożką), podejmujemy środki zaradcze. Rozmawiamy z rodzicami, rekomendujemy badania w poradni, konsultujemy z psychologiem i psychiatrą, kontaktujemy się z kuratorem. „Dajcie mi czas. Kiedyś będzie lepiej, ale na tę chwilę nie umiem jeszcze powiedzieć, kiedy…”.
Parzę kawę, dolewam mleka i wypijam kilka łyków. Wychowanie to nie machnięcie czarodziejską różdżką, to proces – czasem długotrwały. Czasem, przy współpracy rodziców, szybko widzę pierwsze efekty, a czasem, kiedy już „witam się z gąską”, zdarza się coś takiego, że muszę zacząć pracę wychowawczą od nowa. Nic nie jest jednoznaczne, gdy pracuje się z drugim człowiekiem i nic nie jest pewne. To, co działa na jednych, nie pomoże kolejnym – i na odwrót. Czasem zaiskrzy od razu, a czasem nigdy nie będzie żadnego flow i trzeba się z tym pogodzić.
Trafiają nam się różni uczniowie. W artykule opowiemy prawdziwą historię jednego z nich.
Historia z Jankiem jest skomplikowana. Po raz pierwszy usłyszałam o nim na spotkaniu wychowawców klas 1–3 z osobami, które przejmą wychowawstwo w klasie 4. Chłopiec właściwie od początku zachowywał się nieadekwatnie do sytuacji. Nie pracował na lekcji, szybko się złościł, nie radził sobie z emocjami. Nie chciał pracować, wdawał się w konflikty z rówieśnikami. Błahe sytuacje, tj. delikatne stuknięcie długopisem, stawały się dla niego przyczyną do wpadnięcia w szał. Uderzał wtedy głową w blat stolika czy szafek, krzyczał, płakał, wyzywał swoją mamę. Nie dawało się go uspokoić, a atak po kilkunastu minutach przechodził. Nauczycielkę wspomagała szkolna pedagog, która dzwoniła do mamy. Matka przychodziła i zabierała syna do domu. I tak w kółko po dwa, trzy razy w tygodniu. Rozmowy z matką nic nie dawały. Twierdziła, że takie rzeczy dzieją się tylko w szkole, ponieważ Janek jest prześladowany przez inne dzieci. One mu ciągle dokuczają, a on się denerwuje. Dopiero w klasie trzeciej, kiedy inni rodzice już mieli dość popychania i uderzania swoich dzieci przez Janka, jego mama zdecydowała się pójść do poradni, w wyniku czego chłopiec kontynuował naukę w formie zindywidualizowanej ścieżki kształcenia. W taki sposób skończył klasę trzecią, a we wrześniu trafił do mojej czwartej.
Miałam cichą nadzieję, że może sytuacja się trochę poprawiła, a dziecko uspokoiło się. Szybko jednak okazało się, że zachowania, o których słyszałam, stały się prawie codziennym elementem naszego szkolnego życia. Janek przychodził rozdrażniony, przeszkadzał w prowadzeniu lekcji, a potem następował wybuch: uderzanie głową o wszystko, co było wokół. Krzyki, obrażanie matki, wulgaryzmy i wycia przypominające ranione zwierzę. Początkowo byłam przerażona i nie wiedziałam, co robić, ale szybko z pomocą przyszli mi uczniowie, którzy takie zachowanie już znali. Również się bali, ale wiedzieli, że to minie i Janek zostanie zabrany do domu. Ja natomiast widziałam w chłopcu nieszczęśliwego małego człowieka, który nie panuje nad sobą, nie ma wpływu na swoje emocje i nie wie, co czyni. Bardzo cierpi. Szybko zaprosiłam na rozmowę jego mamę, która początkowo uprzejmie wyjaśniła powody takiego zachowania syna, zrzucając winę na szkołę, czyli na dzieci w klasie 1–3. Kiedy sytuacja się powtarzała, a inni rodzice oczekiwali, b...